Pół roku na truciźnie, czyli chemioterapia
Jest już koniec lipca i przyszedł czas na ten pierwszy wlew. Nie powiem, żebym się nie bał. W końcu będą pompowane mi do żył środki, które uważa się za trucizny. Organizm może różnie na to zareagować, z zejściem włącznie. Związki te będą blokować namnażanie się, „proliferację“ zaktywowanych komórek do których należą te nowotworowe, ale nie tylko.
No właśnie. To „nie tylko“ jest kluczowe w moich obawach. Niektóre komórki potrzebne dla fizjologii organizmu czyli do normalnego życia, też intensywnie się dzielą. Blokowanie ich funkcji, to wypadanie włosów, obniżenie odporności, krzepliwości krwi, niedotlenienie i ogólne osłabienie. Co prawda moja chemioterapia będzie stosunkowo lekka, ale obawy istnieją. Idę do ambulatorium, do „Cancer Center“. Przygotowano mnie, że może to potrwać nawet do 6 godzin, więc zaopatrzyłem się w lekturę. Najpierw pobranie krwi na wyniki, aby sprawdzić czy nadaję się tym dniu do wlewu. Jak morfologia będzie “pod psem”, to odeślą mnie do domu. Będę otrzymywał dwie substancje aktywne. Najpierw wlew “Oxaliplatin” przez ok. 4 godziny, potem coś bardziej stresującego i utrudniającego życie, mianowicie dozowanie “5FU” przez ok. dwie doby. Będę musiał chodzić, spać, myć się z pompą przytwierdzoną do paska spodni i rurkami podłączonymi do igły wlewowej wychodzącymi spod pachy.
Wyniki krwi w porządku, zresztą zawsze takie będą przy tych następnych zabiegach. Generalnie rzecz biorąc, przy tych wlewach nie miałem żadnych niespodzianek, oprócz jednego krwotoku z nosa spowodowanego pewnie tymi lekami antyzakrzepowymi. Czytałem lekką lekturę, chociaż pielęgniarki dziwiły się. Żaden z ich pacjentów tego nie robił. Powiem szczerze, że już pod koniec miałem kłopoty z koncentracją i dostawałem zawrotów głowy. Najgorsze były te dwa dni, gdy musiałem żyć z pompą. Dlaczego to tak zaplanowano aby utrudnić ludziom życie? Odpowiedź jest prosta. Ten związek o skrótowej nazwie 5FU ma bardzo krótki okres trwania w krwiobiegu i bardzo szybko jest usuwany przez układ immunologiczny z organizmu. Jego jednorazowy wlew nie odniósł by efektu, a tak ciągłe dawkowanie utrzymuje jego stały poziom we krwi. Mimo tych uciążliwości, jakoś to przeżyłem. Raz nawet w trakcie dwutygodniowej przerwy między wlewami wziąłem rodzinę na tygodniowy wyjazd wakacyjny w góry New Hampshire, gdzie odpocząłem od tych problemów. Zapomnieć o tym nie mogłem, bo ten kawał obcego ciała pod skórą nie pozwalał na to. Raz też podczas całej tej “chemii” “odpłynąłem”, gdy gwałtownie podniosłem się oglądając coś na dolnej półce w sklepie. Na szczęście szybko odzyskałem świadomość, obyło się bez upadku. Ciekawe, że wlewy Oxaliplatin robione były w szpitalu, natomiast 5FU obsługiwała oddzielna firma, która zatrudnia przeszkolone do tego pielęgniarki i wypożycza sprzęt, szczególnie te pompy infuzyjne. Miałem szczęście do męskich pielęgniarek i byłem “serwisowany” przez mężczyznę. Tym razem był on profesjonalistą, nie tylko w sensie obsługi sprzętu ale i podejścia do pacjenta. Ciekawa sprawa z tą pompą. Po zakończeniu terapii chciałem ją zwrócić, nikt jednak po nią się nie zgłosił. Chociaż minęły już cztery lata, ciągle ją mam. Czyżby było to podejście tej firmy do problemu? Z ich doświadczenia może wynikać, że pacjenci zwykle potrzebują jej w niedalekiej przyszłości. Mam nadzieję, nie potwierdzić tych ich przewidywań swoim przypadkiem i nie potrzebować jej jak najdłużej.
Chociaż chemioterapia przebiegała bez problemów, to jednak trosk spędzających sen z oczu dostarczyły mi wizyty u onkologa. Jak wspomniałem w poprzednim wpisie, przez pierwszy rok miałem mieć robiony CT- scan co trzy miesiące. Pierwszy zrobiony w lipcu przyniósł złe wiadomości. Znaleziono w moim lewym płacie płucnym plamkę wielkości ok. 5 mm. Pierwsze podejrzenie: początek przerzutu. Dyskutuję to z panią onkolog. Obserwuje mnie bacznie jak to przyjmuję, mówiąc półżartem półserio, że jej pacjenci często próbują wyskoczyć przez okno po otrzymaniu podobnej wiadomości. Uspokoiłem ją, że ja chcę żyć jak najdłużej, a już na pewno moja wiara nie pozwała na odebranie sobie życia. Jednak wiadomość przybiła mnie. Żona była razem ze mną i próbowała mnie pocieszyć. Pytam o strategię postępowania w takim przypadku. Po pierwsze musimy się upewnić, że jest to przerzut. Trzeba zrobić ponowny scan po trzech miesiącach i jeśli plamka się nie powiększy to znaczy, że jest to niezłośliwe. Mówię, że przecież jestem „na chemii“, która może blokować rozwój nowotworu. Okazało się, że ta chemia wzrostu nie zahamuje. Dziwne, ale cóż było robić. Biopsja też nie wchodzi w rachubę, bo cel jest za mały. Trafienie igłą w 5 mm to loteria. Jak się powiększy to zrobią mi biopsję. Trzy miesiące niepewności. Trzy miesiące życia na granicy szaleństwa. Ta niepewność jest najgorsza, ale jest jeszcze modlitwa, która przynosi ulgę w takich chwilach i chroni przed pomieszaniem zmysłów. Pytam, jakie będzie postępowanie gdyby okazało się, że mam przerzut. Prawdopodobne jest wszystko, operacja, naświetlanie i chemioterapia o wiele cięższa, niż ta.
Zaczęły się trzy długie miesiące. Myślę o każdym scenariuszu, ale ten najgorszy wydaje się brać górę w moich rozważaniach. Przygotowuję się na to najgorsze, a jednocześnie czepiam się każdej myśli, każdej szansy, która by wykluczyła to najgorsze. Postanowiłem porozmawiać o tym z Danem. Jest bardzo zaskoczony. Przede wszystkim zapewnia mnie, że pierwszym atakowanym organem przy przerzutach tego raka jest wątroba. Płuca są w dalszej kolejności. Zapewnił mnie raz jeszcze, że operację przeprowadził zachowując wszelkie zasady, wątrobę zbadał dokładnie i oprócz cyst nie zobaczył niczego podejrzanego. Węzły chłonne czyste i przerzut do płuc, to byłby przypadek do publikacji naukowej. Akurat to stwierdzenie wcale mnie nie pocieszyło, chociaż sam sporo publikuję w podobnej dziedzinie, ale co innego być badającym a co innego obiektem badań. Poddał mi on jednak pewien pomysł, który podchwyciłem jak roślina czepiająca się skały aby przeżyć. Spytał mnie, czy w dzieciństwie nie miałem przypadkiem zapalenia płuc, które mogło pozostawić po sobie coś takiego. Ja nie pamiętam, ale matka powinna. Coś zaczęło chodzić mi po głowie, że chyba był jakiś taki epizod, o którym matka mi opowiadała. Muszę się z nią skontaktować, ale tymczasem przyszło mi do głowy, że przecież kilka lat wcześniej miałem CT- scan przy okazji innej dolegliwości i w opisie nic nie było o tej plamce. Dan powiedział mi, że przez te kilka lat technika poszła do przodu i maszyny do CT- scanu zyskały na rozdzielczości. Innymi słowy, kilka lat wcześniej plamka o średnicy 5 mm była niewykrywalna. Były to słowa dodające mi otuchy. Szybko zatelefonowałem do mamy i rzeczywiście potwierdziła, że mając 5 lat byłem podejrzewany o zapalenie płuc, chociaż pewności nie było. To już było coś, co poprawiło mi humor i zacząłem żyć spokojniej. Ucieczka w pracę też dobrze mi zrobiła. Przyszedł w końcu ten czas, w którym wszystko się rozstrzygnęło. CT- scan zrobiony, idę kilka dni później do onkologa, który powinien otrzymać już opis. Wiadomość jest dobra, plamka nie rośnie. Uff. Wróciłem z dalekiej podróży i nabrałem nadziei na wyjście z choroby. Rozmawiam już z panią onkolog na luzie. Żartujemy. Zwierzam się jej, że wyskoczył mi taki mały guzik na piersi. Nigdy nie rozpatrywałem raka piersi u mężczyzny, więc to było kontynuowanie naszych żartów. Ku memu zaskoczeniu ona przestała żartować natychmiast. Zbadała guz i skierowała mnie na mammografię i USG. Okazuje się, że 3% przypadków raka piersi przypada na płeć brzydką. No nie, tylko nie to. Dwóch typów raka bym nie przeżył. Ja jedyny, sam wśród pacjentek badających swoje piersi - „i śmieszno i straszno“. Na szczęście był to fałszywy alarm. Ten guz nie wykazywał cech rakowych.
Chemioterapię zakończyłem po 12 wlewach i usunąłem ten port wlewowy, to sztuczne ciało spod mojej pachy. Odetchnąłem. Szybko doszedłem od równowagi i psychicznej, i fizycznej. Prawdę powiedziawszy, to w niedługim okresie czasu przebiłem wagą ciała stan sprzed operacji. Pani onkolog powiedziała, że zaczyna martwić się, gdy jej pacjenci zaczynają chudnąć. Dało mi to do myślenia i postanowiłem nie oszczędzać się w jedzeniu. Teraz mam stałą wagę, chociaż żona namawia mnie na schudnięcie. Mówi, że uratowałem się od raka, ale zejdę na serce. Ja jednak swoje wiem. Serce jak dzwon, a chudnięcie będzie podejrzane.
Zbliżam się do końca opisu tych swoich wspomnień. Została mi jeszcze jedna część. Niestety, ale dramatyczne chwile nie skończyły się wraz z chemioterapią. O tym jednak, już w zakończeniu.
Autor: Bialkowski
Link do źródła tekstu: bialkowski-seaman.salon24.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz