Mój Pierwszy Kontakt, czyli bliskie spotkanie z rakiem
Mniej więcej gdzieś na przełomie lat 2002/2003 zacząłem chudnąć, a właściwie zauważyłem, że chudnę. Jednak prawdę powiedziawszy, to zauważyła moja żona, a ja tylko dzięki niej to sobie uświadomiłem. Nie ważyłem się nigdy regularnie, bo mnie to nie interesowało, nie miałem skłonności do tycia. Ponieważ jednak nic mi nie dolegało ani nie bolało, nie przejąłem się specjalnie.
Czujność wykazała znowu żona, która molestowała mnie tak skutecznie, że w końcu udałem się do mojego Pierwszego Kontaktu. Celowo nie nazywam tej kobiety lekarzem pierwszego kontaktu. Pierwszy Kontakt kompletnie bowiem mnie i moje problemy zignorował. To był początek wiosny 2003 roku, więc najpierw przypisała moje chudnięcie jakimś tajemniczym wiosennym regułom i przesileniom. Kiedy przyszedłem po miesiącu znowu ważący mniej o następny kilogram czy dwa, stwierdziła, że być może się dobrze wypróżniłem. Zapisała mi jakieś zestawy witaminowe.
W ogóle wykazywała aktywność w dziedzinie, którą ja już po tych wszystkich doświadczeniach nazywam medycyną zastępczą. Chodziło o to, że za żadne skarby świata nie chciała mnie wysłać do specjalisty. Nie wiem czy ta przychodnia miała wykorzystane limity finansowe, w każdym razie dostać wtedy skierowanie na konkretne badania było tam nieprawdopodobieństwem. Ja, drugi głupek w tym publicznym pakiecie zdrowotnym, bez specjalnego przekonania , ale i bez niepokoju słuchałem jej bzdur o witaminach.
W końcu jednak, gdy po kilku kolejnych wizytach i kilku miesiącach nadal mnie ubywało, znowu zadziałała moja żona. Zdopingowany przez nią udałem się do mojego Pierwszego Kontaktu z ultimatum: albo mnie kieruje do specjalisty, albo ... nie pamiętam już, co tam jej powiedziałem. Jednak mój Pierwszy Kontakt wykazał żelazną konsekwencję i twardo odmówił.
Wiem, narzuca się pytanie, dlaczego, zamiast przekomarzać się z Pierwszym Kontaktem, nie udałem się do prywatnego specjalisty? Odpowiedź jest prosta – byłem głupi jak główka kapusty. A po drugie nie dopuszczałem myśli, że to może być nowotwór. Pomimo, że miał go niegdyś mój ojciec. Po prostu mniej lub bardziej świadomie taką ewentualność wymazałem z zasobu mojej wiedzy i doświadczeń.
Wtedy skończyło się na tym, że zmieniłem przychodnię, a co za tym idzie, również mój pierwszy kontakt, który również okazał się kobietą, ale nie tylko – także lekarzem. Tym razem trafiłem bezbłędnie i już po pierwszej wizycie pędziłem rejestrować się na badanie USG jamy brzusznej. Chyba gdzieś w początkach lipca odbyło się badanie i od razu jednoznaczny werdykt bez cienia wątpliwości – guz w lewej nerce o strukturze wybitnie nowotworowej, wielkości ok. 10 cm.
Wróciłem do domu chyba lekko oszołomiony i kiedy otrząsnęliśmy się z żoną z pierwszego wrażenia, nasze życie już nie było takie jak przedtem. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy. Potem sprawy nabrały przyspieszenia, seria dodatkowych badań, szczepienia, kolejne wizyty u lekarzy. Wreszcie termin operacji 20 sierpnia - jutro mija dokładnie siedem lat.
Kiedy się ocknąłem po wszystkim, znowu mnie ubyło - byłem lżejszy o lewą nerkę i śledzionę. Śledzionę mi ciachnęli na wszelki wypadek, bo była ponoć zrośnięta przez jakąś błonę z feralną nerką. Wierzę na słowo, bo nie wybudzili mnie, żeby zapytać, czy się zgodzę. Odżałowałem. Tym bardziej, miałem szczęście, że operował mnie świetny lekarz urolog. Wykonał mistrzowską robotę. Zapewnił nas także, że reszta jamy brzusznej i organów które można było sprawdzić, była wolna od przerzutów.
Była tylko jedna kwestia, co dalej? Cóż, jakąś odpowiedzią jest ten post, nie pisałbym go, jeśli sprawy potoczyłyby się źle. Okazało się, że nowotwór był wredny jak rzadko, ale badania histopatologiczne (chyba dobrze użyłem tego terminu?) nie wykazały przerzutu w wyciętej śledzionie i to był mój pierwszy sukces rekonwalescencyjny. Nie potrzebowałem nawet terapii chemicznej ani radiologicznej.
Kiedy leżałem w domu tuż po wyjściu ze szpitala, miałem wiele do przemyślenia. Między innymi myślałem sobie, że gdy poczuję się na tyle silny, żeby samodzielnie łazić po świecie, odwiedzę mój były Pierwszy Kontakt i wepchnę jej w gardło albo może jeszcze gdzieś indziej wypis ze szpitala. Jednak kiedy już mogłem to zrobić, to porzuciłem ten krwawy zamiar i to był pierwszy sygnał, że się zmieniam. Chociaż wtedy jeszcze tego nie wiedziałem.
Już grubo ponad rok temu prowadzący mnie onkolog oznajmił mi, że jestem wyleczony z choroby nowotworowej. W okresie tych siedmiu lat przeszedłem dziesiątki badań i testów profilaktycznych całego ciała. Dosłownie, od stóp do głów jestem prześwietlony, przeanalizowany, sprawdzony, przejrzany i obsłuchany. Tomograf, ultrasonografia, scyntygrafia, markery, kolonoskopia, antygeny – słowa, które poznałem przy tej okazji i wielu innych. Do tej pory niczego nie wykryto, chociaż starają się bardzo. Odpukać.
Druga część tej historii to przeżycia psychiczne i o tym chcę napisać w następnym rozdziale mojego opowiadania. Chcę o tym napisać, bowiem lekarze twierdzą, że wygrałem nie tylko dzięki ich umiejętnościom, ale również dzięki mojej żonie i mojej własnej psychice. Że to jest równie ważne, jak udana operacja. Zasygnalizuję tylko, że pomógł mi bardzo mój ojciec, już wówczas nieżyjący. To się wydaje niemożliwe, ale to jest możliwe, bo ludzka psychika nie przejmuje się granicami pomiędzy życiem a śmiercią. Wkrótce to opiszę.
Autor: Seaman
Link do źródła tekstu: bialkowski-seaman.salon24.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz