Zdrowienie, czyli problem notorycznego myślenia
Nowotwór, czyli rak, to wyjątek wśród osobliwych stworzeń, które mogą zadomowić się w organizmie zdrowego człowieka. Poza ewentualną złośliwością ma jeszcze jedną fatalną właściwość, a mianowicie taką, że udana operacja wcale nie wieńczy dzieła. Z tej przyczyny, kiedy dochodzącemu do zmysłów delikwentowi oznajmią, że żyje i zabieg przebiegł pomyślnie oraz zgodnie z planem, to jeszcze nie znaczy, że na dobre się wykaraskał z opresji. Przy czym, nie chodzi mi o dalszą terapię medyczną, która jest swoją drogą uciążliwa, lecz o myślenie, co będzie dalej.
Jeśli wierzyć specjalistom, sposób myślenia o sobie, o swoich szansach ma niebagatelne znaczenie w walce z tą chorobą. Z własnego doświadczenia wiem, że mają rację. Natręctwo myśli o możliwym przerzucie jest niesłychanie uciążliwe. Zatruwa życie, nie pozwala spokojnie spać, męczy rodzinę, czasami uniemożliwia terapię, powoduje, że plany życiowe stają się nieważne. Cokolwiek byś nie robił, na pierwszy plan wysuwa się rak i związane z nim okoliczności. Byłem w pełni świadom, że te strachy są jedynie w mojej wyobraźni, ale miałem olbrzymie trudności, żeby tę świadomość przekuć na spokój ducha.
A ja przecież miałem szczęście, byłem wyjątkowo uzbrojony psychicznie. W poprzednim moim tekście na temat choroby napisałem, że wiele zawdzięczam nieżyjącemu już wtedy mojemu ojcu. Otóż, o nim właśnie pomyślałem już w momencie, gdy wychodziłem z gabinetu, w którym zdiagnozowano u mnie nowotwór. Bo tak się złożyło, że raka w lewej nerce miał również ojciec, przeżył po operacji jeszcze ze dwadzieścia pięć lat. Zmarł z całkiem innych przyczyn. Taka świadomość pozytywnego doświadczenia w najbliższej rodzinie to potężny sojusznik chorego na nowotwór, wierzcie mi.
I pomimo tego, że codziennie to sobie powtarzałem, wszystko kojarzyło mi się z rakiem. Wokół mnie nagle zaroiło się od bliższych i dalszych znajomych i członków rodziny, którzy mieli z tą chorobą do czynienia pośrednio lub bezpośrednio. Wszystkich tych ludzi wcześniej nie kojarzyłem z żadną chorobą, niektórych wręcz nie dostrzegałem. Teraz, ich widok lub głos kojarzył mi się najpierw z chorobą, potem dopiero z osobą. Co bym nie czytał, czego bym nie słuchał lub nie oglądał, informacje związane z chorobami nowotworowymi wcinały mi się ostro w mózg, chociaż wcale tego nie pragnąłem. Każde oczekiwanie na wynik badania, a miałem ich multum, degradowało do poziomu nieistotnych drobiazgów. Nowy ból, swędzenie, plamka na skórze nieznanego pochodzenia była powodem do niepokoju. Dodatkowo, występowała jakaś przedziwna schizofrenia w postrzeganiu – wiesz dobrze, że aby wykluczyć przyczynę niepokoju, musisz udać się na badanie, ale jednocześnie czujesz głęboką niechęć do poznania prawdy o domniemanym zagrożeniu. Niejednokrotnie musisz się przełamywać, żeby udać się do lekarza.
Zacząłem sobie zdawać sprawę, że podobnie jak w przypadku alkoholika, którego życie kręci się wokół butelki, moje życie zaczyna coraz bardziej się koncentrować wokół możliwego przerzutu. Na szczęście miałem świadomość patologiczności tej sytuacji, miałem też obok siebie żonę, której nieobce są tajniki psychologii oraz duszne rozterki. Rozmawialiśmy o tym, chociaż mnie często trzeba było namawiać – tak to działa, że paraliżuje wolę i chęć działania.
Z moich doświadczeń z sobą oraz ludźmi dotkniętymi tą chorobą wynika, że są dwie najlepsze postawy do przyjęcia w sensie psychicznym. Jedna z nich to przykład słynnego sportowca - chyba Armstronga? - dotkniętego w swoim czasie nowotworem mózgu. Czytałem gdzieś o nim, jak po zachorowaniu, z całą tą swoją amerykańską energią rzucił się do rozpoznawania i zwalczania wroga. Wyszukiwał informacje, konsultował się z lekarzami i ludźmi o podobnym przypadku, czytał publikacje, poznawał różne terapie, interesował się swoją chorobą, metodami leczenia, lekami, porównywał efekty. Oczywiście to nie jest gwarancja, że będzie sukces, ale to jest znakomita postawa, która poza wszystkim tak absorbuje, że nie ma czasu na katastroficzne myślenie.
Innym, skrajnie różnym zachowaniem, ale wbrew pozorom równie pożytecznym jest olimpijski spokój posunięty aż do abnegacji, pod warunkiem, że jest autentyczny, a nie pozorowany. Trochę jak w tej anegdocie o pacjencie, który został dopiero co powiadomiony przez śmiertelnie poważnego lekarza, że ma raka. Wychodząc z gabinetu, odwraca się jeszcze w drzwiach i pyta z głupia frant:
- Jak to pan nazwał, panie doktorze tę moją chorobę? Żabka... czy jakoś tak?
Zapewniam Was, że jeśli tylko zastosuje się do zaleceń lekarzy, to ten gość z anegdoty ma równie duże szanse, co ten, który przyjmie postawę Armstronga.Rzecz jasna, najgorszy jest przypadek rezygnacji i poddania się uczuciu beznadziei. Jednak zwykle w życiu bywają stany pośrednie i one są najbardziej rozpowszechnione. Ja imałem się różnych metod, o pomocy żony i wpływie choroby ojca już pisałem. Zainteresowałem się programem amerykańskiego doktora Carla Simontona dla pacjentów onkologicznych, przeczytałem jego książkę, byłem nawet kiedyś na jego wykładzie w Sopocie, chyba w 2004 roku. Przytoczę dla zachęty jeden cytat ze strony internetowej:
Pod koniec lat sześćdziesiątych Simonton zauważył, że chorzy na raka nie współpracowali z nowym i obiecującym programem radioterapeutycznym. Okazało się, że główną przyczyną braku współpracy z zalecanym programem było poczucie beznadziei. Poczucie beznadziei u chorego uniemożliwia leczenie! A przecież beznadzieja jest tylko w naszej głowie, wystarczy ją stamtąd wyprzeć. Ale trzeba chcieć ją wyprzeć.
W Polsce program jest szeroko znany, są lekarze przeszkoleni w tym programie. Zresztą, w Internecie jest mnóstwo informacji na temat psychoterapii Simontona.
Z perspektywy czasu oceniam, jak bardzo pomógł mi powrót do pracy. Była ona tak absorbująca i tak bardzo jej potrzebowałem, że zapominałem o przerzutach i o raku w ogóle. Od czasu do czasu tylko, przy okazji kolejnych badań, przypominałem sobie, że ciągle jestem chory na chorobę nowotworową. Żona powiedziała mi potem, że jeśli chodzi o nowotwór, to przeszedłem długą drogę od tabu do rzeczywistości. Dzisiaj jestem cancer free. Tak przynajmniej twierdzą lekarze.
Właśnie, jeżeli chodzi o lekarzy, to gdy starczy mi determinacji, może opiszę moje doświadczenia z nimi. I ze szpitalami. Tu i teraz, czyli w Polsce. Z pozycji spanikowanego pacjenta.
Autor: seaman
Link do źródła tekstu: bialkowski-seaman.salon24.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz