Najgorszy dzień w życiu
W dwóch poprzednich częściach opisałem swoje przeżycia związane z podjęciem decyzji o przebadaniu jelita grubego metodą kolonoskopii. Nie wierzyłem, że może być coś tam poważnego, ale ta krew była niepokojąca. Rzuciłem okiem na publikacje związane z przyczynami krwawienia i zacząłem odczuwać pewien niepokój. Największe prawdopodobieństwo niestety było związane z obecnością zmian nowotworowych, jednak odrzucałem tą myśl. Ciągle pamiętałem badanie sprzed kilkunastu lat, które skończyło się wielkim niczym.
Samo badanie jak już wspomniałem nie jest przykre gdyż odbywa się w narkozie. Nie jest to pełna narkoza, tylko mocny środek nasenny podawany dożylnie, o działaniu narkotycznym. O ile sobie dobrze przypominam, to takiego właśnie „draga” serwował osobisty lekarz Jacksonowi. Śpi się po tym naprawdę wyśmienicie i ma się pretensje do tych, którzy cię budzą. Ale przechodząc do sprawy to najbardziej przykre jest przygotowanie do badania. Cały dzień przed trzeba pościć i brać środki przeczyszczające. Dozwolone są tylko klarowne płyny, które trzeba pić dość często aby się nie odwodnić. Teraz już przyzwyczaiłem się do tego, ale na początku było ciężko. W każdym razie tamtego pamiętnego kwietniowego dnia, na kilka dni przed Wielkim Tygodniem przeżyłem katusze przygotowań, zupełnie nie myśląc o tym, że następny dzień może odmienić moje życie.
Na badanie poszedłem w asyście żony bo to jest warunek aby mieć transport do domu. Śpię. Budzę się. Żona jest przy mnie. Czekamy na lekarza. Wchodzi. Siada obok mnie i dość sucho informuje: „cancer”. Nie wierzę. Pytam czy to prawda. Tak mam dwa guzy a pomiędzy nimi polip. Wycinki pobrane na patologię, ale to formalność. Lekarz widział coś takiego setki razy. Musisz poszukać sobie chirurga i to jak najszybciej – taka jest jego rada. Jest i dobra wiadomość w tym nieszczęściu. CT- scan nie wykazał żadnych zmian w innych organach. Innymi słowy rak nie wyszedł poza jelito grube. Patrzę na żonę, lekko zesztywniała. Zaniemówiła. Do mnie to jeszcze w pełni nie dotarło. Ciągle jestem oszołomiony narkozą. Wracamy do domu.
Leże na kanapie i myślę. Dlaczego mi to się przytrafiło? Boże, dlaczego ja? Nie, nie tędy droga. Pretensje do Boga, to bluźnierstwo. Płaczę? Nie. Nie potrafię. Tylko myślę o tym ile czasu mi zostało. Rozczulam się nad sobą? Może. Ale w takiej sytuacji chyba mam do tego prawo. Myślę. Jakie mam szanse? Słabe, to są dwa raki. Ludzie umierają z powodu jednego a u mnie dwa. Nie myślę w tej chwili racjonalnie. Przecież wiem doskonale, że w takiej sytuacji nie liczy się ilość tylko jakość. Innymi słowy stopień spenetrowania ścian jelita. Żona mnie pociesza, chociaż widzę, że ma łzy w oczach. Cóż mi pozostało w tej sytuacji? Modlitwa. Do tej pory byłem osobą wierzącą, która pochodzi z mocno katolickiej rodziny, ale z tym praktykowaniem było ostatnio tak różnie. Wstaję idę na górę. Klękam i modlę się. Długo. Ulga. Nabieram otuchy. Idę spać już spokojny.
Następnego dnia rozmawiam ze swoim przyjacielem w pracy. Pociesza mnie. Przytacza mi przykłady swoich znajomych, którzy po czymś takim żyją bardzo długo. Wierzę mu, ale też wiem, że każdy przypadek jest inny a mój niestety nie jest książkowy. Dwa równoległe guzy zdarzają się rzadko. Dzwoni do swego byłego doktoranta, chirurga, który praktykuje w Teksasie. Fachowiec, który przepuścił przez swoje ręce wiele takich jak mój przypadków mówi, żebym się nie martwił ilością guzów. Po operacji wszystko będzie jasne. Tak. Nie myślę długo. Postanawiam zatelefonować do chirurga, tym razem już do szpitala uniwersyteckiego. Szefa chirurgii znam, więc nie mam problemów aby się z nim skontaktować. Dan – wiesz z czym dzwonię? Zaskoczony. Wiem, że to świetny fachowiec. Niektórzy mówią, że najlepszy w mieście (metropolia ok. 6 mln.). Niestety coraz mniej operuje. Ze mną zgadza się spotkać. Umawiamy się na Poniedziałek Wielkanocny (tutaj to normalny dzień pracy, a ja nie chcę zwlekać), a on w międzyczasie skontaktuje się z gastrologiem, który robił mi kolonoskopię. Szczegóły są mu potrzebne do podjęcia decyzji co do metody chirurgicznej. Przychodzi czas aby powiedzieć o tym reszcie rodziny. Starsza córka przyjmuje to spokojnie, może nawet za spokojnie. Młodsza rozpacza. Ma szesnaście lat. Wtuliła się w matkę i o dziwo patrzy na mnie z wyrzutem. Jakbym ją skrzywdził. Może to i racja. Skrzywdziłem ją, chociaż z przyczyn ode mnie nie zależnych. Paranoja.
Wielki Tydzień. Przychodzą Święta Wielkanocne. Stan mojego umysłu stabilizuje się. Pogodziłem się z tym, że może spotkać mnie to najgorsze. Boje się tylko jednego. Powolnego konania w bólu. Świat poszedł jednak do przodu i w tym względzie. Leki narkotyczne łagodzą cierpienia. Niedziela Zmartwychwstania Pańskiego. Odwiedza mnie brat z rodzina. Jedzie ok. 1000 km, ale tu to żadna odległość, 7-8 godz. samochodem. Święta jakich nigdy przedtem a i potem nie przeżywałem. Siedzimy wszyscy przy śniadaniu, ale wesoło nam nie jest. Raczej ponuro i bardzo smutno. Rozmowa się nie klei. Dzieci powoli się rozkręcają, ja jednak nie mogę się cieszyć, nawet udawać, że się cieszę. Biorę brata na spacer. Mamy sobie trochę do powiedzenia. Przede wszystkim, czy powiadamiać mamę w Polsce. Sama tam jest, po co ma się martwić. Z drugiej strony jej modlitwy bardzo mi są potrzebne. W końcu egoizm zwycięża. Dzwonimy do Polski. Mama rozpacza do słuchawki, ale od razu ofiaruje się z modlitwami i zamówieniem Mszy Świętej w mojej intencji. Teraz wiem, że postąpiłem dobrze. Jej modlitwy bardzo mi pomogły, bo diagnozy przedoperacyjne były o wiele gorsze niż okazało się po. Wiem, że to był taki mały cud. Ale nie nam oceniać wyroki Boga.
Jak przebiegła operacja opiszę już następnym razem.
Autor: Białkowski
Link do źródła tekstu: bialkowski-seaman.salon24.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz