Te złego początki
Rak, nowotwór, czy też z angielska cancer, tumor lub malignancy: jakie to było kiedyś nic nieznaczące słowo! Myślałem sobie, że jest coś takiego, choroba nawet śmiertelna, ale czy może mnie dotyczyć? To się zdarza innym.
Nawet w moim przypadku, gdy straciłem ojca, mając cztery lata, była to abstrakcja. Ojciec odszedł w wieku dwudziestu dziewięciu lat i niektórzy mówili: on miał raka; inni, że błąd lekarzy i zapalenie otrzewnej, czyli zwykła partanina.
Był rok 1964,
więc gomułkowska opieka szpitalna na poziomie przysłowiowego "bantustanu". Dlatego też, gdy dorosłem, uwierzyłem w drugą opcję, bo wiedząc o predyspozycjach genetycznych do choroby nowotworowej, zaklinałem rzeczywistość i nie dopuszczałem myśli, że kiedyś i mnie może to spotkać. Niestety, rzeczywistości nie zakląłem, ale zmieniłem swoje zapatrywania na tę chorobę o 180 st. Przestałem się jej bać. Co interesujące, przestałem się też bać śmierci, myśląc o niej bardzo często, ale może dopada to każdego wraz z wiekiem.
Pisząc te swoje zwierzenia w porozumieniu z Seamanem (Seaman- bloger Salon24.pl - przyp.Ewlie) mam tylko jeden cel: może ktoś to przeczyta, może się zastanowi i może też przestanie się bać, a co istotne może pomyśli, że warto się przebadać, co pozwoli zapobiec chorobie, albo wykryć w takim stadium, aby można było po leczeniu usłyszeć od swego onkologa: “cancer free”. Specjalnie użyłem tego makaronizmu w tekście, gdyż całą historię przeżyłem za Atlantykiem, w kraju, o którym mówi się, że ma opiekę medyczną najlepszą na świecie. Trudno mi polemizować z tym poglądem, bo mogę porównać ją z polskim systemem zdrowia do mniej więcej połowy lat 90 - tych ubiegłego stulecia. Niestety, porównanie wypada bardzo niekorzystnie w stosunku do mego kraju rodzinnego. Co prawda sami Amerykanie też narzekają, ale kto nie lubi narzekać ? Jest to cecha chyba każdego narodu, na zasadzie: jeśli się nie oparzysz, to nie zrozumiesz bólu. Jak się ma wszystko na wyciągnięcie ręki, to się uważa, że inni mogą mieć lepiej i często trudno dotrzeć do nich z jakimikolwiek argumentami. Pamiętam pewnego lewaka, wielbiciela Obamy, który próbował przekonać mnie, że najlepsza opieka medyczna jest na Kubie. Tak na Kubie. Trochę spuścił z tonu, gdy powiedziałem mu, że na Kubie ludzie hodują na balkonach kury, aby nie umrzeć z głodu. Jednak stop z polityką, bo nie taki jest cel tej mojej pisaniny.
Co było na początku?
Na początku był brak świadomości. Tę świadomość miał mój szef, u którego zacząłem pracę, może dlatego, że już wtedy on sam walczył z nowotworem, chociaż nikomu o tym nie mówił. W każdym razie, gdy w luźnych rozmowach wspomniałem mu o moim ojcu, że być może umarł na raka jelit, przekonał mnie mimo oporów z mojej strony, że powinienem poddać się badaniu jelita grubego metodą bezpośrednią, czyli "colonoscopy". Metoda ta jest trochę nieprzyjemna, wymagająca specjalnego przygotowania polegającego między innymi na głodzeniu się przez jeden dzień przed badaniem. Tu jest robiona w pełnej narkozie, tak że nie ma obaw przed bólem. Zdecydowałem się, chociaż wiekowo nie pasowałem do grupy, u której można znaleźć jakieś złośliwości w tym obszarze. ACS (American Cancer Society) zaleca robienie takich badań po pięćdziesiątce, a mnie jeszcze do tego brakowało dobrych kilkunastu lat. Jednak w przypadku choroby w rodzinie zaleca się zrobienie pierwszych badań na pięć lat przed zrównaniem się wiekiem z członkiem rodziny, w którym on zachorował na ten rodzaj nowotworu. Ja ten wiek już wtedy przekroczyłem.
Badanie skończone, jestem lekko wciąż oszołomiony narkozą, ale wiadomość dobra. Wszystko jest czyste. Żadnej złośliwości, żadnych polipów. Właśnie, co to są te polipy? Myślę, że na ten temat napiszę następnym razem, przybliżając niebezpieczeństwo, którego szczególnie mężczyźni mogą uniknąć. W każdym razie wtedy, blisko dwadzieścia lat temu, nie pamiętam czy się ucieszyłem, czy nie. Chyba nie bardzo, bo jak pisałem, wierzyłem wciąż, że mój biologiczny ojciec jednak tego raka nie miał, więc byłem pewien wyniku. Najgorsze stało się po kilkunastu latach i to na własne życzenie. Takie badanie zalecane jest co pięć lat. Ja to zignorowałem. Dokładnie nie pamiętam dlaczego? Może nawał obowiązków? Może chęć zaprzeczenia potencjalnej chorobie? Może podejście do sprawy na sposób „co będzie, to będzie”? A przede wszystkim wiara w to, że takie rzeczy przytrafiają się innym, nie nam.
Jak to się zaczęło i jakie decyzje musiałem podjąć, opiszę już w następnych częściach.
Autor: Białkowski
Link do źródła tekstu: bialkowski-seaman.salon24.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz